Po raz pierwszy byłem tak bardzo wzruszony oglądając filmowy
obraz. Pewnie dlatego, że moja młodość latami przewijała się razem z tą muzyką.
Jestem miłośnikiem ciężkiego rocka: Black Sabbath, Deep Purple, Metallica, Iron
Maiden, Slayer, Led Zeppelin, AC / DC itd., to moje klimaty z lat młodości,
brzmiące nadal w głowie. Mógłbym bez problemu wymienić jeszcze, co najmniej
dwadzieścia zespołów, grających nie tylko mocnego rocka, które bardzo cenię. Ale
QUEEN to kapela tworząca muzykę ponad podziałami. U nich nie było ograniczeń,
według których można by było zaszufladkować ich do muzyki rockowej, popu, czy
reggae itp. Oni po prostu tworzyli to, co podpowiadało im serce i każdy z tych
chłopaków dorzucił coś od siebie do twórczości zespołu.
W filmie reżyser skupia się głównie na Freddiem Mercurym,
lecz nie dla tego, że był liderem zespołu, a z powodu jego licznych życiowych
rozterek. Pozostali członkowie ekipy mieli ustabilizowane życie, o ile życie rockmana,
jeżdżącego latami po świecie, takie być może. Ale to, że grali niemal od
początku w niezmienionym składzie, świadczy o tym, że mimo różnicy zdań w wielu
kwestiach, zmierzali w tym samym kierunku i w końcu się dogadywali, tworząc
muzyczne dzieła. Film znakomicie to pokazuje. Jest w nim dużo muzyki i
przemyśleń. Nie ma przeciągających się scen, podkreślających daną sytuację,
lecz krótkie ujęcia, trwające czasem kilka sekund, które mówią wszystko. Nieco
ponad dwie godziny, minęło jak jedna chwila… Nie ma sensu się rozpisywać na
temat Bohemian Rapsody. Bo nawet gdybym był wyśmienitym recenzentem, nie byłbym
w stanie opisać filmu o legendarnej kapeli odpowiednimi słowami. Mogę tylko
powiedzieć, że zespół Queen, na ten niezwykły biograficzny obraz zasłużył, ponieważ
dorównuje on jakością muzyce kapeli. Idźcie do kina, a sami się przekonacie!
OLDBOY65
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz